miramonte znaleźliśmy (chociaż to za mocno napisane, znalazł go przecież – jak wszystkie fajne hotele w których byliśmy – Marcin, mój mąż) we wrześniu 2009. wracalismy z tygodniowej trasy po alpach i postanowliśmy zregenerować nasze mocno zużyte kończyny i inne elementy organizmów w miejscu, którego standard odbiegałby jak najdalej od luksusów wysokogórskich schronisk.
moja rola w poszukiwaniach hotelu jak zwykle ograniczyła się do biernego czekania na rezultat i zgodnie z tradycją pozwoliłam się zawieźć do miejsca – niespodzianki. i tak trafilismy do bad gastein.
wybór wydawać się może nieco dziwny, szczególnie, że oboje z mężem mamy obecnie lat 31, a nie – co byłoby chyba odpowiedniejsze w takim mieście – 131…
mijając po drodze molochowate sanatoria w stylu krynicy górskiej, nabrałam nieco wątpliwości, które spotęgował widok hotelu z drogi dojazdowej. Marcin zeskanował budynek i powiedział „może być kiepsko, ma brzydki dach”.
rzeczywiście był brzydki, pomalowany czymś, co kiedyś nazywało się minia (chyba już się tego nie używa?), takie czerwonawe paskudztwo zabezpieczające blachę przed rdzewieniem…
postanowiliśmy jednak zajrzeć do środka z zamiarem ewakuacji, jeżeli wnętrze okaże się spójne z uroczą elewacją. i tu spotkała nas niespodzianka. już przed wejściem zauważyliśmy coś, co nazywamy „klimacikiem”. trudno opisać czym jest klimacik, chodzi o wrażenie, że coś jest zrobione nieprzypadkowo, niesztampowo, lekko, bezwysiłkowo, dizajnersko nienachalnie i po prostu GENIALNIE.
miramonte przywitało nas tak:
(więcej…)